Menu

Piekielne maszyny - jak u Scheiblera bies parą buchał

Działo się to w latach 60. XIXw. Opowiadano tę historię w Domu Majstrów przy ulicy Przejazd, w gospodzie czeladnej, wśród luda. Scheibler jako pierwszy
w swojej fabryce uruchomił tkalnię mechaniczną. Zapożyczył się na to w banku warszawskim, a wcześniej utopił w maszynach cały posag żony.
Tkalnia liczyła sobie sto krosien, zwanych przez robotników ‘samotkającymi’! Najwyższy komin to Scheiblera był w mieście. Wszędzie para, powietrze ciężkie, z komina czarne dymy, polne drogi pokryte czerwoną farbą z tkalni, robotnicy uwijali się jak w ukropie. Dobrze mu tak szło, bo diabeł się u niego zalągł i mu pomagał! Dlatego ten niepozorny, niemiecki przedsiębiorca w kilka lat królem bawełny na Pfaffendorfie został. Diabeł na imię miał Węsad i był krewnym Boruty. O Scheiblerze się wywiedział stąd, że ten do Łodzi z Ozorkowa przybył, a Ozorków przecież rzut kamieniem od Łęczycy.
Diabeł czuł się u Scheiblera jak u siebie! Sam parą z gęby buchał i węgiel ogonem zamiatał, żeby tylko Niemcowi wszystko się wiodło. Ludziska postanowili tej sztuczce piekielnej zaradzić. Bali się, że diabeł w maszynach całą pracę im zabierze. Ruszyli na tkalnie z łomami i drągami, śpiewając pobożne pieśni, żeby diabła się nie uląc i go z tkalni przegnać. Fabrykę zdemolowali, maszyny rozbili. Już zabierali się za maszynę parową, kiedy ta nagle oblała ich gorącym, piekielnym deszczem. Para buchnęła, zawór pękł i chlusnęło wrzątkiem. Dobrze, że kocioł nie wybuchł, bo byłoby po fabryce i po robotnikach. Władze rosyjskie zaaresztowały organizatorów ruchawki, sąd z Łęczycy ich skazał, a w innych fabrykach wkrótce pojawiły się następne maszyny parowe.

Il. J. Apolinarzak

Skarb w Parku Źródliska

Działo się to w czasach, kiedy umarł Niemiec, fabrykant na Przędzalni, wielka szycha i bogata figura. Chciwy to był pan i z nikim swoim bogactwem dzielić się nie chciał. Do ogrodu angielskiego, zwanego później Parkiem Źródliska od sześciu, tryskających źródełek, ludzi wpuszczał, ale ławki pod zacieniającą wierzbą nie postawił. Uważał, że ludzie za cień wierzbowy specjalnie powinni mu płacić. W domu, w ukryciu chował wielką skrzynię ze skarbem. Rodzina jej jednak nie znalazła, chociaż nie ustawała w szukaniu. Nieopodal, na ulicy Przędzalnianej mieszkał wówczas łebski młodzian. Bernard miał na imię i pracował
na snowalni. Bernard oprócz tego, że na fabryce robił, dużo w książkach siedział, interesowało go wszystko co związane z przeszłością i skarbami. Przez czas jakiś na Fajkę chodził (festyn robotniczy), w loterię grał i gry fantowe. Ale na takich betkach wzbogacić się nie sposób. Zmówił sześciu łebskich chłopaków, tak jak i on oczytanych w książkach przygodowych i raz dwa wymyślili, że najlepiej to na skarbie fabrykanta się wzbogacić. A zdarzyło się w tym czasie,
że grom w czasie burzy w wierzbę trzasnął, rozczłonkował ją i przysmalił. Zaraz potem na miejscu wierzby wielki głaz stanął. Zupełnie nie wiadomo
skąd i jaką siłą tam przyniesiony. Młodzieńcy wykoncypowali, że to pewni pod tym głazem fabrykant skarb ukrył i rzucił na niego głaz, żeby żadne moce skrzyni nie wydobyły. Naradzili się i postanowili skrzynię wyciągnąć. Wiedzieli jednak, że przy wyciąganiu takich skarbów obowiązują specjalne zasady. Można to zrobić tylko siódmego dnia siódmego miesiąca, w nocy, o północy, kiedy skarb podzieli się na siedem równych części, a podczas jego wydobywanie będzie się milczeć jak grób. Ponieważ akurat zbliżał się siódmy dzień lipca młodzieńcy naszykowali sprzęt, wóz, konia i udali się tuż przed północą do parku. Tam w milczeniu zaczęli kopać. Nagle podniósł się straszny wiatr, lunął deszcz, a wokół zaczęły strzelać fosforyzujące błyskawice. Chłopcy się nie przelękli
i kopali dalej. Pod łopatami zabrzęczał metal. Po chwili od strony pałacu coś zaświstało i stanął przed nimi jak żywy sam fabrykant Scheibler, w czarnym cylindrze, z dwoma, czarnymi duchami swoich wiernych psów. Ciarki przeszły im po plecach, ale nie ustawali w pracy. Powoli spod ziemi zaczął wynurzać się kształt skrzyni. Widmo zaczęło się miotać, czerwonymi ślepiami łypnęło na staw, na którego powierzchni pojawiło się nagle tysiące martwych ryb.
Kiedy fabrykant spojrzał na krzaki, one stanęły w płomieniach. Odwrócił głowę, a kłębowisko żmij zaczęło zbliżać się do głazu sycząc i wyciągając zygzakowane szyje. Chłopcy nadal nie przerywali pracy. Skrzynia w połowie wystawała z jamy. Nagle krzaki zaczęły zamieniać się w barany, a ławki w brodate kozy, nad głowami zaczęło im kołować stado drących się kruków. Nastał straszny becząco-zawodzący rejwach. Chłopcy nadal w milczeniu kopali.
Byli już blisko wyciągnięcia olbrzymiej skrzyni z ziemi. Cały park ogarnęła jakby totalna katastrofa, trzęsienie ziemi połączone z wichurą i tornadem.
Chłopcy nagle zaczęli czuć opadającą ich i atakującą senność. Osunęli się na ziemię ni to ze zmęczenia, ni z grozy. Obudzili się rano wśród połamanych gałęzi. Koń z wozem i narzędziami zniknął. Nie było też skrzyni. Za to park pokrywał dywan liści i połamanych konarów. Ponoć takiej burzy nad miastem nigdy wcześniej i później nie widziano!

Il. J. Apolinarzak

Fabrykancki dar

Stary Scheibler, fabrykant z Wodnego Rynku, na początku swojej łódzkiej kariery chciał zaskarbić sobie przychylność samego cara. Dobre kontakty
z Petersburgiem były wówczas w cenie, umożliwiały między innymi uzyskiwanie dużych pożyczek warszawskich. Gwarantowały też nieograniczone rynki zbytu na Wschodzie i Południu. Fabrykant słał więc dziękczynne listy do samego cara, a to za plantację bawełny na Krymie, a to za tereny na Kaukazie. Ciągle jednak wydawało mu się, że to za mało, jak na takiego fabrykanta z ambicjami, jak on. W końcu wpadł na pomysł! Potajemnie, nocą zaczął jeździć daleko poza Łódź. Ugadywał się z kimś, załatwiał, kombinował. W końcu kupił wagon kolejowy od Zarządu Kolei w Warszawie, wymalował go, podpisał nazwą zakładów i po dach napełnił bawełnianą bielizną stołową i osobistą, najwyższej jakości. Był to pierwszy, wyprodukowany przez niego towar.
Bawełna akurat robiła się modna. Wagon razem ze swym śląskim kamerdynerem wysłał Scheibler prosto do Carskiego Sioła pod Petersburgiem. Miał być
to tak hojny dar dla cara, że bez trudu wyróżni go wśród wszystkich innych fabrykantów. Car zrazu się ucieszył, po czym postanowił spłatać figla ambitnemu fabrykantowi. Rozgłosił wszem i wobec, że nie przyjął hojnego daru za darmo, tylko odpłaca się darem jeszcze hojniejszym - wagonem pełnym rubli!
Kiedy zapieczętowany wagon dotarł do Łodzi, okazało się, że wprawdzie zapełniony jest pieniędzmi, ale jedno- i dwurublówkami powieszonymi w wagonie luźno na sznurkach, w dużej odległości od siebie. W pieniądzu nie była to nawet połowa wartości wysłanego towaru! Tak car zagrał na nosie ambitnemu Niemcowi!

Il. J. Apolinarzak

Szlezyng

W 1828 r. wyboistym traktem piotrkowskim podążał na wozie ze Śląska Marek Kamizela. Polakiem był z ojca, dziada i pradziada, ale urodził się
na Vaterlandzie, czyli na ziemi śląskiej. Zawsze gorąco protestował, jak ktoś nazywał go Niemcem. W sercu czuł się przecież Polakiem! Do Łodzi przybył
jak do ziemi obiecanej. Tyle się nasłuchał na Śląsku o jej możliwościach, to zapakował na wóz cały swój dobytek i pojechał. Droga była niełatwa,
ale Panienka Najświętsza nad nim czuwała, aż dobił w końcu na cygańskiej budzie pod burmistrzową izbę. Burmistrz, pan Czarkowski, na widok cudacznego wozu Kamizeli i jego cudzoziemskiego języka bardzo się zadziwił. Ale na drodze stawać mu nie stanął. Spełniły się marzenia Ślązaka-tkacza.
Otrzymał pole, trzy morgi w osadzie przędzarzy, dom na placu rządowym, pożyczkę w wysokości dwustu złotych i drzewo na budowę. W zamian miał pół morgi ziemi lnem obsiać, wyrabiać co rok sto sztuk przędzy oraz opłacać podatek miejski. Jak obiecał tak uczynił. W chacie kilka krosen ustawił, na których obracały się motki przędzy, a zagrodę swoją Szlezyngiem nazwał, po polsku „Ślązakami”. Do teraz w czółenkach i krośnie na Szlezyngu unosi się duch Marka Kamizeli, patrona łódzkich Ślązaków.

Il. J. Apolinarzak

Łódź w baśni i legendzie, Wydawnictwo Literatura, Łódź, 2012.